26 kwietnia 1986 roku coś się wydarzyło w Czarnobylu

26 kwietnia 1986 roku ze snu wyrwał mnie dzwonek telefonu. Nie zapalając światła, machinalnie podniosłem słuchawkę. Oczy miałem wciąż zamknięte. Poznałem głos jednego z moich przyjaciół, pilota helikoptera.

– Igor, w elektrowni atomowej w Czarnobylu wybuchł pożar. Lecimy tam. Dołączysz do nas?

Pracowałem jako fotoreporter dla Agencji Prasowej Nowosti i nocne telefony nie były dla mnie niczym zaskakującym. Zaspanym jeszcze głosem powiedziałem, że chętnie z nimi polecę. Odkładając słuchawkę, wciągałem już spodnie. Zrezygnowałem z prysznica i z kawy i wyszedłem z mojego małego mieszkania w dzielnicy betonowych bloków, typowej dla Kijowa. Wstawał świt. Strażacy z pewnością ugaszą wszystko, zanim tam dotrzemy. Ale to nic. Zrobię zdjęcia z góry! Spotkaliśmy się na lądowisku helikopterów. Czterdzieści pięć minut lotu, sto pięćdziesiąt kilometrów między Kijowem i Czarnobylem, ponad równiną usianą fabrykami. W tym czasie przejrzałem sprzęt, wyczyściłem dwa aparaty i włożyłem do nich filmy. Miałem za sobą już dziesiątki takich poranków jak ten. Około południa ujrzeliśmy masywną sylwetkę elektrowni. Ogromny kompleks zabudowań przypominał fabrykę, która, z dala od innych, przycupnęła blisko rzeki. Poza prawie przezroczystym białym dymem, który mieszając się z chmurami, unosił się nad jednym z budynków, nic nie wskazywało na katastrofę. Niecierpliwie przysunąłem twarz do okienka, żeby zobaczyć, co się właściwie stało. W rękach trzymałem gotowy do pracy aparat. W helikopterze panował ogłuszający hałas. Kiedy podlecieliśmy bliżej, zobaczyliśmy wielkie zamieszanie. Podjeżdżało i odjeżdżało mnóstwo wojskowych samochodów. Widziałem już takie sceny w Wietnamie i Afganistanie, ale nie spodziewałem się, że fotografując pożar, znowu zobaczę coś takiego blisko mojego domu, na Ukrainie. Helikopter leciał dalej. Tu już nie było nikogo żywego. Pod nami widniała ogromna dziura, niczym otwarty grobowiec. Ku niebu wznosił się słup białej pary. Elektrownia składała się z czterech oddzielnych bloków, każdy z reaktorem. Dach czwartego, wykonany z trzech tysięcy ton zbrojonego betonu, wskutek eksplozji uleciał do góry i rozpadł się, jakby był z papieru. Wśród ruin tliło się ledwie dostrzegalne czerwonawe światło topiących się prętów reaktora. Poczułem, że jestem zlany potem. Temperatura była bardzo wysoka, choć nie widzieliśmy płomieni. Automatycznie, jak zawsze, żeby uniknąć refleksów, otworzyłem okienko. Kłąb gorącego powietrza wdarł się do kabiny helikoptera. Zaczęło mnie straszliwie drapać w gardle. Było to nowe, nieznane mi dotąd uczucie. Z trudem przełykałem ślinę. Pewnie to toksyczne opary pożaru. Powstrzymując się od kaszlu, skierowałem obiektyw ku ziemi. Zrobiłem dwadzieścia zdjęć. Nagle mój aparat się zaciął. Bezskutecznie naciskałem spust raz za razem. Pilot znów  przeleciał nad elektrownią. Ponieważ nie mogłem fotografować, zawróciliśmy bez lądowania. Cała wyprawa dla dwudziestu zdjęć! A kiedy później w Kijowie wywoływałem kliszę, okazało się, że wszystkie klatki są zupełnie czarne.

Jakbym w pełnym świetle otworzył aparat z włożonym filmem. Wówczas tego nie rozumiałem, ale był to skutek promieniowania radioaktywnego. Maria Curie-Skłodowska doświadczyła tego samego, gdy wyodrębniła rad. Tylko na pierwszej klatce, osłoniętej całą rolką, można było coś dostrzec. Wysłałem zdjęcie do Moskwy, do siedziby agencji Nowosti. Nie zostało opublikowane. Ale wtedy wiedziałem już, że wrócę do Czarnobyla, by dalej fotografować. W tym czasie wyolbrzymiana wiadomość rozeszła się za granicą; mówiono o dziesiątkach, setkach, tysiącach ofiar w Czarnobylu. W nocy, kiedy wydarzył się wypadek, amerykański satelita sfotografował moment wybuchu. W sferach rządzących i redakcjach na całym świecie wrzało jak w ulu, ale nikt nie wiedział, co się naprawdę stało. Gorbaczow bardzo szybko pojął, że jeśli chce zahamować szerzenie się niewiarygodnych plotek, nie może dłużej ukrywać prawdy o katastrofie. Postanowił więc dać akredytacje pięciu radzieckim środkom przekazu: Agencji Prasowej Nowosti (APN), agencji TASS, dziennikowi „Prawda”, telewizji centralnej i korespondentowi agencji TASS na Ukrainie. Ja reprezentowałem Nowosti. Jednak agencja była ostrożna i nie przysłała mi samochodu.

– Sam rozumiesz, dziennikarza można zastąpić innym, ale skąd wziąć drugi samochód?

Dopiero trzeciego dnia „Prawda” ujawnia, że w Czarnobylu miał miejsce jakiś wypadek. Ten oficjalny rządowy dziennik nie opublikował żadnych zdjęć. „W elektrowni w Czarnobylu uległ uszkodzeniu jeden z reaktorów. Przedsięwzięto odpowiednie działania. Sprawą zajęła się rządowa komisja śledcza…” Podobnie jak inni słuchałem potajemnie radia Głos Ameryki, z którego dowiedziałem się, że w Czarnobylu na Ukrainie doszło do poważnej katastrofy nuklearnej. Są setki, a może i tysiące zabitych i rannych. Byłem przerażony. Ani rząd, ani naukowcy nie wspomnieli słowem o katastrofie nuklearnej. Chciałem działać, nie mogłem usiedzieć na miejscu. Do głowy mi nawet nie przyszło, żeby zostać w domu albo uciekać pierwszym samolotem byle dalej od promieniowania radioaktywnego. Uważałem, że powinienem zostać tu, na Ukrainie. Elektrownia znajdowała się w odległości stu pięćdziesięciu kilometrów od Kijowa, od mojego bloku. Robotnicy, którzy tam przebywają, to obywatele mojego kraju, moi bracia, ludzie tacy jak ja. Jestem jednym z nich. Zostaję

Fragment książki Czarnobyl. Spowiedź reportera Igor Kostin

COPYRIGHTS WYDAWNICTWO ALBATROS
CREATED BY 2SIDES.PL