Graham Masterton od czterdziestu lat straszy swoim cyklem Manitou kolejne pokolenia czytelników. W rozmowie z Piotrem Pocztarkiem, swoim wieloletnim przyjacielem i autorem polskiej strony autora, Masterton zdradza jak został najsłynniejszym brytyjskim autorem horrorów, opowiada o tajnikach warsztatu pisarza i wielkiej namiętności do kobiet i…żurku.
Pierwszym horrorem, jaki napisałeś, była słynna powieść Manitou. Kiedy postanowiłeś ją stworzyć i co cię zainspirowało?
Kiedy pisałem Manitou, zarabiałem na życie, pisząc poradniki seksuologiczne. Do roku 1975 rynek został zalany podobnymi książkami i sprzedaż malała, więc moi wydawcy stwierdzili, że nie wydadzą kolejnej, na którą zresztą wcześniej dali mi zlecenie. Kontrakt nadal był ważny, więc wysłałem im w zamian maszynopis „Manitou”. Napisałem ją, kiedy miałem pięć dni przerwy od wykonywania zlecenia na poradniki seksuologiczne. Zainspirowała mnie Wiescka, która akurat była w ciąży z naszym pierwszym synem, Rolandem, a także artykuł w „The Buffalo Bill Annual” z 1956 roku, dotyczący manitous, czyli duchów, w które wierzyli rdzenni mieszkańcy Ameryki. Zmieszałem ze sobą te dwie rzeczy i stworzyłem Misquamacusa, szamana Algonquinów, który odrodził się w czasach współczesnych, by zemścić się na białych ludziach za inwazję na jego ziemię i masakrę jego ludzi. Powieść została pierwotnie wydana w twardej oprawie w londyńskim wydawnictwie, ale wydawca z Nowego Jorku zażyczył sobie innego, bardziej dramatycznego zakończenia, dlatego Misquamacus w jednej wersji umiera na chorobę weneryczną, a w drugiej zostaje pokonany przez… komputer. Przypadkowo zapożyczyłem imię Misquamacusa z powieści „The Lurker at the Threshold” autorstwa Augusta Derletha, który z kolei oparł ją na mitologii Cthulhu, wymyślonej przez Howarda Phillipsa Lovecrafta.
Cieszysz się, że to właśnie cykl Manitou stał się znakiem rozpoznawczym twojej twórczości?
Tak, cieszyłem się zwłaszcza, gdy zostałem zaproszony na obiad do Russian Tea Rooms w Nowym Jorku przez wnuczkę Siedzącego Byka, która pokazała mi oprawioną fotografię swojego dziadka. Skromnie mówiąc, powieść Manitou zrobiła całkiem dużo w kwestii wzbudzenia zainteresowania legendami i mitologią rdzennych Amerykanów.
W jakich najbardziej egzotycznych i odległych krajach cykl Manitou stał się popularny? Czy odwiedziłeś je podczas tras promocyjnych?
Powieść Manitou stała się popularna między innymi w Japonii czy Rumunii, gdzie zostałem wybrany „najlepszym twórcą grozy roku 2016”. Nigdy jednak nie odwiedziłem tych krajów, ale za to w tym roku wracam do Grecji, gdzie moje horrory od kilku dekad bardzo dobrze się sprzedają. Moje serce, jak dobrze wiecie, należy jednak do Polski, nie tylko ze względu na moje polskie korzenie, ale dlatego, że czuję się tam jak w domu. Poza tym jestem uzależniony od żurku!
Wszystkie części serii niebawem zostaną ponownie wydane w Polsce w nowej szacie graficznej. Podoba ci się nowa edycja?
Jest wspaniała. Okładki są jednocześnie przerażające, ale i nowoczesne, niepodobne do tych z lat 70. i 80., chociaż i wśród tamtych zdarzały się perełki. Cudownie jest widzieć, jak te książki dostają nowe życie (i krwawą śmierć!).
Którą z części cyklu uważasz za najciekawszą i dlaczego?
Nie potrafię wybrać tej jednej, najlepszej, ponieważ każda z nich pokazuje inny aspekt kultury Indian. Pisanie Krwi Manitou sprawiło mi wielką przyjemność, ponieważ miałem możliwość wprowadzenia ponadnaturalnych istot z Europy (wampiry) i sprawdzenia, jak poradzą sobie w konfrontacji z demonami Ameryki. Wszystkie części pisało mi się bardzo dobrze i jest mi przykro, że saga dobiegła końca. Cóż, wszystkie historie muszą się kiedyś zakończyć, a Harry i tak trzymał się bardzo długo, nawet jak na wymyśloną postać.
No właśnie, kiedy kilka lat temu pytałem cię o plany dotyczące serii, zarzekałeś się, że Armagedon będzie ostatnią częścią cyklu. Jak wiemy, kilka lat później powstała Infekcja. Może i tym razem nie jest to definitywny koniec?
Zawsze jest taka możliwość, która zależy od tego, czy po wcieleniu w życie wszystkich pomysłów, które mam w głowie, będę miał jeszcze czas. Wirus, mój pierwszy pełnokrwisty horror od czasu Infekcji, będzie miał premierę w tym roku. Jestem też bardzo zajęty tworzeniem kolejnych tomów epickich serii: osadzonych w Irlandii kryminałów z Katie Maguire (piszę już dziesiąty!) i thrillerów z Beatrice Scarlet, osadzonych w XVIII-wiecznym Londynie.
Nie omieszkam zapytać o drobną nieprawidłowość zrodzoną w Manitou, a później kontynuowaną w Duchu zagłady i Krwi Manitou. Otóż Amelia Crusoe i MacArthur tracą życie – czytelnicy dostają informację, że zginęli w płomieniach wywołanych siłą umysłu Misquamacusa, w Duchu zagłady zaś pojawiają się cali i zdrowi. Czy mamy tutaj do czynienia z niedopatrzeniem autora?
Eee, no tak. Wydaje mi się, że czytelnicy czasami zapominają, iż powieść, której przeczytanie zajmuje im tylko kilka godzin, wymagała kilku miesięcy pracy przy pisaniu, a zapamiętanie wszystkiego, co się wydarzyło, może sprawiać czasem trudności. To tak jak z ciągłością w filmie, kiedy czyjś krawat nagle zmienia kolor albo w jednej sekundzie jest słonecznie, a w następnej pada deszcz. Proces wydawania książki trwa średnio rok, czasem nawet dłużej, a między Manitou i Duchem zagłady była kilkunastoletnia przerwa. Niemniej jednak to ja jestem autorem i posiadam kompletną władzę nad życiem moich bohaterów. Amelia
i MacArthur nie zginęli w płomieniach w Manitou. Ciała, które znaleziono, były tak bardzo zwęglone, że zostały mylnie zidentyfikowane przez policję. Amelia zawsze była miłą osobą i nie sprzeciwiła mi się, kiedy zasugerowałem, że zginęła. Kiedy zadzwoniłem do niej i spytałem, czy chciałaby powrócić do życia w Duchu zagłady, stwierdziła, że zrobi to z radością. MacArthur z kolei powiedział mi, żebym poszedł się pieprzyć. Wiecie, jak on jest, nigdy nie wierzył w rzeczy ponadnaturalne.
Duch zagłady jest najbardziej spektakularną częścią serii. Miejscami bliżej mu do twoich powieści katastroficznych, niż do typowego horroru. O czym należy pamiętać tworząc szeroko zakrojone fabuły i sceny, w których masowo giną ludzie?
Chociaż scenariusz to oczywiście fikcja (w przypadku tej powieści całe budynki znikają z powierzchni ziemi, i to przed 11 września), dla pisarza tworzącego takie sceny istotne jest, aby tło i bohaterowie byli tak wiarygodni, jak to tylko możliwe. Konstruowanie fabuły jest jak składanie gigantycznego zegara z setek sprężyn i kół zębatych i stopniowe upewnianie się, że wszystko będzie do siebie pasować i na końcu zegar będzie działał perfekcyjnie… i bił!
Krótko po premierze Manitou na podstawie powieści powstał film w reżyserii Williama Girdlera. Jak po latach odnosisz się do tego obrazu?
Uważam, że ekranizacja Manitou, jak na tamte czasy, była całkiem niezłym filmem, chociaż kiedy oglądam go teraz, niektóre efekty specjalne (takie jak scena z lodową jaskinią wewnątrz szpitala) wydają się bardzo… surowe i nieokrzesane. No ale wtedy nie mieli generowanej komputerowo grafiki! Najbardziej spektakularnym efektem specjalnym było wysadzenie w powietrze drukarki IBM. Gwiezdne wojny ukazały się w czasie, gdy Manitou było akurat filmowane i reżyser Bill Girdler był mocno zainspirowany kolosalnym sukcesem owej sagi, co zaowocowało „kosmicznym” starciem Susan Strasberg (zawsze z sukienką zsuniętą do połowy) i Wielkimi Staruchami, czyli wrogimi demonami przyzwanymi przez Misquamacusa w celu ukarania białych najeźdźców. Tak czy siak, film dość mocno trzymał się oryginalnej fabuły i uważam, że warto go mimo wszystko obejrzeć.
Czy byłeś na planie Manitou, czy film powstawał bez twojej ingerencji?
Bill Girdler nakręcił ten film w superszybkim tempie i nigdy nie udało mi się odwiedzić planu ani nawet zobaczyć scenariusza. Ten jednak jest bardzo wierny oryginalnym dialogom w książce (tak bardzo, że niektóre z nich nawet nie mają sensu, ponieważ wydarzenia, których dotyczą, zostały wycięte z filmu podczas edycji). Moja żona i ja udaliśmy się na premierę do Culver City i mieliśmy bardzo udany wieczór, zakończony kolacją w Palm Restaurant na bulwarze Santa Monica.
Czy kiedykolwiek dostałeś propozycję zekranizowania kolejnych części cyklu?
Było kilka pomysłów. Jeden z nich zakładał południowoamerykańską wersję Manitou, nakręconą w dżungli w Brazylii! Nikt też nie zgłosił się z propozycją nakręcenia remake’u. Może czasy się zmieniły i filmowcy nie chcą już obsadzać kobiet w rolach bezbronnych ofiar nieczystych sił (chociaż na końcu to właśnie Karen zniszczyła Misquamacusa, mimo że zrobiła to topless!). Niestety niemożliwe byłoby nakręcenie filmu jeszcze raz z oryginalną obsadą. Tony Curtis, Susan Strasberg, Burgess Meredith, Michael Ansara i Ann Sothern (Pani Herz!) odeszli już do wielkiego niebiańskiego kina. Tony Curtis był doskonały jako Harry Erskine. Idealnie balansował między trwogą a humorem.
Harry Erskine posiada wiele twoich cech charakteru. Czy pisząc Manitou tworzyłeś go na własne podobieństwo?
Harry ma poczucie humoru, które jak mam nadzieję, posiadam i ja. On również uwielbia piękne kobiety, zupełnie jak ja. Erskine nie bierze życia zbyt poważnie, ale zawsze stawia czoła swoim problemom z brawurą i odwagą. Nie zamierzałem kreować go na swoje podobieństwo, ale jak przypuszczam, w każdej wymyślonej przeze mnie postaci jest jakaś cząstka mnie.
Czemu w Infekcji nie pojawił się Misquamacus? Nie bałeś się, że fanom będzie brakować tej ikony serii?
No cóż, mój plan zakładał, że synowie Misquamacusa będą chcieli pomścić swojego ojca, a potem Misquamacus powróci, by zemścić się za ich śmierć… chyba zdradziłem tu jakiś sekret.
Piotr Pocztarek
W wywiadzie wykorzystano fragmenty książki „Masterton. Opowiadania. Twarzą w twarz z pisarzem” aut. Graham Masterton, Robert Cichowlas, Piotr Pocztarek wyd. Albatros 2011